Przybycie
Nowy początek (Arrival)
Jesień, pora roku, w której tradycyjnie muszę doczepić się do tłumaczenia tytułu… Żartowałem, każda pora jest na to dobra. No więc drogi tłumaczu/dystrybutorze, co jest złego w tytule “Przybycie”? Albo “Nadejście”? “Nowy początek” może i częściowo nawiązuje do fabuły, ale po co komplikować sobie życie? Po co silić się na niepotrzebną tutaj oryginalność? Ech…
Fabuła to w zasadzie… Dzień niepodległości. Serio serio. Przynajmniej w ogólnym ujęciu. Na ziemię przybywa tuzin dziwnych, eliptycznych statków kosmicznych. Po co przybyli? Jakie mają zamiary? Wiadomo, że pozaziemscy goście wpuszczają co kilka-kilkanaście godzin ludzi aby nawiązać kontakt. Idzie to niezbyt sprawnie więc amerykańskie wojsko sięga po usługi Dr Louise Banks (Amy Adams) – genialnej językoznawczyni. Dołącza ona do zespołu żołnierzy i naukowców (wśród nich m.in. słynny fizyk Ian Donelly – w tej roli Jeremy Renner) odpowiedzialnych za komunikację z obcymi. Czy uda jej się porozumieć z przybyszami zanim wojsko weźmie sprawy w swoje ręce?
Kiedy za kamerą staje Dennis Villeneuve (Wróg, Sicario, Labirynt) wiadomo, że można spodziewać się czegoś intrygującego. Nie inaczej jest tym razem. “Arrival” to nie jest film o kosmitach. To film o ludziach, w którym przy okazji znaleźli się kosmici. Znaleźli się po to, żeby zagrać rolę… lustra. Tak właśnie. Takiego, w którym odbije się to wszystko czym jesteśmy my, homo sapiens. Ciekawość świata, ciekawość innego, poszukiwanie odpowiedzi, ale też agresja, bezmyślna brutalność i automatyczna nienawiść do nieznanego. Druga warstwa filmu zabiera nas niejako do myśli samej doktor Banks. Jej postać pokazuje ile wątpliwości może tkwić w jednej li tylko przedstawicielce naszego gatunku. Ile jest w stanie zrobić, żeby osiągnąć cel i ile jest w stanie poświęcić dla sprawy. Śmierdzi banałem? Może trochę, ale jak podano ten banał!
“Arrival” posiada wszystkie znaki szczególne filmów Villeneuve’a: gęsty jak smoła klimat, ciągłe poczucie zagrożenia (pomimo, że niewiele się dzieje) i mistrzowskie zdjęcia. O Sicario zdanie mam takie sobie, ale konwój, jadący tam i z powrotem do Meksyku, pamiętam do dziś. “Nowy początek” ma kilka ujęć, które także zapamiętam na długo. Momentami po prostu dech zapiera. Nawet tak nieznacząca – zdawałoby się – scena jak wojskowy helikopter przylatujący po dr Banks, robi ogromne wrażenie.
Dzięki poważnemu podejściu do tematu dostajemy kino science-fiction z dużym naciskiem na pierwszy człon. Przyjemnie słucha się jak główna bohaterka po kolei objaśnia swoje zamiary od strony naukowej. Pułapki językowe, problemy przy pierwszym kontakcie, wieloznaczność słów – to wszystko ma znaczenie, kiedy każdy gest, każdy symbol może prowadzić do konfliktu z nieznaną rasą. Podoba mi się też, że konstrukcja filmu nie jest taka banalna jak mogłoby się na początku wydawać. Nie napiszę więcej, bo musiałbym popsuć zabawę innym.
Amy Adams kradnie dla siebie cały film. W Sicario Emily Blunt trochę jednak ugięła się pod ciężarem genialnego Josha Brolina i Benicio del Toro. Tutaj nie ma o tym mowy. Jeremy Renner wypada nieźle (choć to postać niewykorzystana), Forrest Whitaker jako pułkownik Weber tez przyzwoicie, ale cały film opiera się na barkach Adams i to jest kluczowe. Amy wypadła po prostu rewelacyjnie. Ani nie przesadziła, ani nie zagrała zbyt oszczędnie, znów w filmie nie widziałem aktorki tylko postać. Chyba może szykować się na nominację w tym roku. Czapki z głów.
“Arrival” to modelowa produkcja Villeneuve’a więc i typowe dla niego wady musiały się pojawić. Czasami scenariusz gwałtownie obniża loty tylko po to, by wprowadzić element dodatkowego dramatu (bomba), a niektóre postaci są tylko po to, żeby główna bohaterka nie była sama na ekranie. Wspomniany Ian Donelly jest fizykiem, który ma porozumieć się z kosmitami językiem nauki, ale na 3/4 seansu zapominamy o tym fakcie. Gość staje się pomagierem dr Banks i (nagłym) specjalistą od języków. Dopiero pod koniec (rozszyfrowanie 1/12) reżyser przypomina nam kim jest z zawodu ten facet. Finał trochę rozczarowuje, niby ma swój sens (choć ja nie rozumiem wyboru bohaterki, może ktoś mi to wyjaśni?), ale jest przesadnie ckliwy i naiwny. Zabrakło mi też czegoś, czego nie umiem nazwać. Jakiejś sceny, jakiegoś momentu, jakiejś iskry geniuszu.
Rozumiem jak kogoś ten film znudzi. Akcji w nim praktycznie nie ma, dzieje się niewiele. Dla mnie to jednak bez znaczenia, bo “Arrival” jest moim zdaniem jednym z najlepszych tytułów 2016 roku. Doskonały audiowizualnie, wciągający, trzymający w napięciu, okazał się w moich oczach wszystkim tym, czym nie był rozczarowujący “Interstellar“. Polecam “Nowy początek” z całą mocą.